A review by blok_sera_szwajcarskiego
Watch Us Rise by Ellen Hagan, Renée Watson

3.0

3,5⭐

Oh, it's gonna be a tough one.

Czytanie tej książki było trochę jak dyskusja na Twitterze - wszyscy przełączają się na nastrój bojowy i zaczynają krzyczeć.

Mam bardzo mieszane uczucia względem książek YA poruszających ważne tematy. Nie dlatego, że uważam je za niepotrzebnie - wręcz przeciwnie, powinny być one podstawą tego gatunku. Po prostu w większości przypadków to powtarzanie tego, co już zostało powiedziane, i jeżeli w jakiś sposób interesuje się tematem to nic nowego się z nich nie wyciągnie.
Może to dlatego, że już nie jestem targetem, w który celują (przedział 12-16 lat), stąd wszystko, co mi te książki chcą przekazać, już wiem. Dlatego nie będą to dla mnie najważniejsze bądź najbardziej rewolucyjne tytuły.
Ale nikt mi nie zabroni próbować, szukać i sprawdzać, bo wciąż niektórzy autorzy potrafią zaskakiwać.

"Watch us rise" jest o tyle ciekawym przypadkiem, gdyż wszystkie rzucane w nim hasła są ważne, prawdziwe i potrzebne. I nie zamierzam odmawiać tego tej książce. Ale gdzieś w ⅓ lektury usłyszałam z tyłu głosik, który do końca nie pozwolił się wyrzucić z głowy.

Mam nieodparte wrażenie, że autorki chciały objąć jak największy zakres problemów, z którymi mogą spotkać się młode osoby identyfikujące/wyglądające jak dziewczyna, plus kwestie związane z rasą itd. Jednocześnie to nie są takie problemy, jakie zazwyczaj spotyka się w tego typu książkach - problem z otyłością nie polega tu na wyśmiewaniu głównej bohaterki za jej wagę, a raczej skupia się wokół pewnego wykluczenia jej rozmiaru w rozmiarówce m.in. sieciówek. Narracja w połowie skupia się na niezauważalnych na pierwszy rzut oka defektach, co nawet mi się podobało. Ale nie do tego biję.
Fabuła serwuje nam takie wątki ja feminizm, przestarzały kanon lektur, mikrorasizm, mizoginię, problemy z prasą kobiecą, mikroagresję, potyczki słowne, molestowanie, kwestię wyglądu, problemy z systemem edukacji i mogłabym tak wymieniać dalej.
A Wy możecie powiedzieć 'ale chwila, coś za dużo tych wątków jak na 360 stron'.

A ja Wam przyklasnę.

Bo o ile naprawdę ciekawe było skupienie się na mikroproblemach dnia codziennego, na które się nie skupia uwagi, o tyle stężenie problemów dotykających bohaterki było przeogromne. Wydawało się, że autorki chciały poruszyć jak najwięcej kwestii, by pokazać wszystko.

A ja Wam powiem, że nie poruszyły nawet połowy.

I tak, kompletnie świadomie zamierzam teraz na siłę się przyczepiać. A recenzja mogłaby pominąć cały ten akapit i wciąż by działała, a ja bym się przez to nie obraziła. Bo wszystko, co teraz napiszę, jest tym małym, kąśliwym głosikiem, który mi siedział z tyłu głowy. Pójdę więc za przykładem Chelsea i Jasmine. Ponieważ bohaterki (głównie Chelsea) potrafiły się strasznie przyczepiać, nawet jeżeli przez większość czasu słusznie.
Współcześnie feminizm jest ściśle związany z kwestią LGBTQIA. A tutaj nie ma żadnego wspomnienia o tym, aż do 10 ostatnich stron.
Nie zamierzam tutaj wyskakiwać z "poprawnością polityczną", nie zamierzam narzekać, że każda książka musi mieć reprezentację i dywersyfikację pod tym względem. Bo to by było głupotą.
Ale nie mogę przemilczeć, że trochę tego wątku mi zabrakło. Co jest całkowicie subiektywnym poglądem, bo: patrz cały ten akapit. Punkt A (feminizm) łączy się nierozerwalnie z punktem B (LGBT+) i trochę szkoda, że tutaj tego zabrakło.

Ale nie zamierzam odejmować za to w ocenie tego tytułu. Ponieważ jest coś, co mnie kłuło bardziej.

Mianowicie to, że chyba nic tutaj nie zostało doprowadzone do końca.
Wszystkie wątki w chwili rozpoczęcia wydawały się ważne. Pokazywały, że będą się pojawiać, wpływać na resztę, będą przełomowe dla ogółu.
A gdy zbliżały się do sekwencji końcowej to niczym kule do kąpieli wrzucone do wody rozpływały się. Nie znikały, ale mieszały się tak mocno z tłem, że nie dało się odróżnić co jest czym.
Tyczy się to ojca Jasmine, matki Chelsea, klubu poezji, dokuczania Mega, zamknięcia klubu dziewczyn, rozwoju postaci głównych bohaterek i znowu, mogę tak wymieniać i wymieniać. Ale tym wątkiem, który mnie najbardziej zdenerwował pod względem "rozwiązania" był wątek Jamesa i Chelsea.

Ostrzegam, tu mogą się pojawić spoilery. Opuść ten akapit, jeżeli ich nie chcesz!
Na samym początku cholernie mi się podobało, gdy Chelsea doedukowywała chłopaka w kwestii mikroproblemów w prasie kobiecej, i gdy James odbił piłeczkę, dostrzegając, że mężczyzn też to dotyczy. W tamtym momencie strasznie się ucieszyłam, licząc, że wątek Chelsea jako aktywistki potoczy się w taki sposób: dziewczyna, choć już teraz dużo wie i robi, zrozumie że wciąż droga przed nią jest długa, i musi być zawsze czujna i otwarta na naukę, a nie spoczywać na laurach tego, co już wie. Obrona jednego nie zwalnia z dalszej edukacji.
I trochę się to sprawdziło, ale nie do końca.
Gdy okazało się, że James jest z Meg, troches wyczułam szykującą się dramę. Jednocześnie zrobienie z Chelsea głupiutkiej, zauroczonej dziewczynki trochę to zepsuło. Nie żeby feministki nie mogły się zakochiwać ani zauroczać chłopcami - that's not the point. Chodzi o to, że Chelsea w pewnym momencie zaczyna implikować, że James nie powinien być z Meg, bo Meg jest taka okropna. Tutaj pojawił się czerwony alarm, bo jednocześnie bohaterka miała opory przed flirtowaniem z nim, bo jednak jest zajęty, a jednocześnie robiła wszystko, by i on zaczął z nią flirtować.
A potem Chelsea zaczęła się między nich wcinać, i chyba trochę liczyła, że chłopak zostawi dla niej Meg.
Tylko po to, by na końcu, gdy James (chyba) zaczyna coś do niej czuć, ta się budzi, że przecież on ma dziewczynę i POWINIEN ZDECYDOWAĆ - ALBO ONA, ALBO CHELSEA.
HELLO?
DOES ANYONE UNDERSTAND TEN CIĄG MYŚLOWY??
Puenta jest z tego taka, dziewczęta, że Wasz parter/ka powinien dbać o Was i powinno im na Was zależeć. A nie szukać benefitów dla siebie.
Co wzbudza we mnie kilka sprzeciwów:
- poliamoria? did anyone hear, anyone saw?? it exists????
- zasadniczo James zostaje sprowadzony do okropnego człowieka, bo jest z Meg (chociaż ich sceny ograniczały się do wspomnienia na samym początku, że są razem, a potem sceny na stołówce, gdzie nawet nie są razem, zaś dalsza fabuła w żaden sposób nie pokazuje, że faktycznie są w związku. Dosłownie, zapomniałam o tym, że gość ma dziewczynę, bo cały czas był pokazywany jako singiel, który lubi Chelsea i wydaje się super gościem) i odpowiada na flirt Chelsea flirtem. Nie stawia granic, a jednocześnie nigdy nie rozmawia z bohaterką o niczym związanym ze związkiem. Tak se facto nie ma ŻADNEGO wspomnienia o statusie związku Meg z Jamesem, a Chelsea pod koniec stwierdza 'och nie, cóż za podłe zachowanie z jego strony, to koniec'
- po czym każe mu WYBIERAĆ MIĘDZY NIĄ A MEG??? i wątek nie zostaje nigdy podjęty. James znika z fabuły jak kamfora. To, co mnie tutaj zastanawia, jest to, co chciała osiągnąć Chelsea tym wyborem. Co by zrobiła, gdyby James ją wybrał? Would she be happy that she has stolen someone's boyfriend?? A gdyby zdecydował się być z Meg?
Literally, what was the point of such solution?
- tak naprawdę to wszystko jest zbudowane tak, by to Chelsea wyszła na dobrą bohaterkę, a James na złego, stereotypowego mężczyznę. Co się gryzie z resztą książki jak cholera, i, szczerze, najbardziej zdenerwowało mnie to, że oni po prostu ze sobą nie porozmawiali. There was no trying to know each other's points of view, no trying to understand the situation. Nie - wybieraj, a potem znikaj. Woohoo, kobiety górą. Mężczyźni ssą.
KONIEC SPOILERÓW

Wszystkie wątki rozmywają się jak kamfora, gdy osiągają punkt krytyczny. Nie dzieje się nic później, nie ma żadnego oficjalnego zakończenia czy podkreślenia, jak teraz sytuacja wygląda. Nic. Zero. Null.

Tutaj nikt ze sobą nie rozmawia. Nawet dziewczyny po spinie o koszulki (które mogły być super historią na morał i otworzenie oczu innym) przechodzą do porządku dziennego już w następnym rozdziale. Nikt nie próbuje tego rozwiązać, tylko magiczna różdżka przylatuje i wszystko jest okay.
Zaś każdy, kto był jakkolwiek zabarwiony jako "villain" - czyli Meg, dyrektor szkoły czy Jacob, którego kwestię jeszcze poruszę - nie dostają żadnej kary. Nic. Mogą zachowywać się jak najgorsi ludzie świata, ale nic ich za to nie czeka. Co jest sprzeczne z samym założeniem książki - na bogów, Jacob był obleśnym zbokiem i doklejał się do dziewcząt niczym piąta woda po zepsutym kisielu po Johnie Bravo. I jego wątek w żaden sposób się nie zakończył. Nic, zero, null! Książka skupia się na zakończeniu tego, czego kończyć nie trzeba, po czym te poważne wydarzenia po prostu porzuca.
I wiecie, nie każda relacja czy sprawa w prawdziwym życiu ma składne zakończenie jak odcinek Trudnych Spraw. Ale skupiając książkę na walce z niesprawiedliwością i walce z nią, wrzucając w wir wydarzeń bohaterów, którzy robią wszystkiemu na przekór, to chyba logiczne jest dodanie albo redemption arc albo jakiejś kary dla nich. Wiecie, tak by jak normalny człowiek ponieśli konsekwencje.
A nie żyli sobie dalej, robiąc okropne rzeczy, kiedy główne bohaterki świętują zwycięstwo swoich idei.
"We did it, Patrick! We've saved the city!"

Jeżeli ktoś dotarł aż tutaj, to po pierwszę gratuluję. Get a hobby, stop reading my bullshit. Po drugie, prawdopodobnie wyrobiłx sobie zdanie, że ta książka jest okropna i nie podobała mi się.
Co też nie jest prawdą.
Czytało się ją niezwykle przyjemnie. Tak, czasami it pulled my leg like mad, ale w ostateczności to jest dosyć porządna młodzieżówka. Bardzo podobało mi się włączenie w formę wierszy, postów na blogu (it was a Tumblr, I swear they were posting on Tumblr, I did not waste so much of my life there to not recognize Tumblr post when I see one) oraz ilustracji. Podobało mi się niekonwencjonalne podejście do tematu, sposób prowadzenia niektórych dyskusji i fakt, że ostatecznie dziewczyny uczą się, że choć wiedzą dużo i robią dużo jeszcze wiele przed nimi. Że walka nigdy się nie kończy, są tematy, których jeszcze nie łapią, zasady, do których muszą się dostosować i emocje, nad którymi muszą przejść, by ich słowa wybrzmiały głośniej.
Cały wątek Jasmine, choć i on nie uchronił się przed wyżej wspomnianymi błędami, był wspaniały. Jej postać była świetnie zbudowana, a rozdziały z jej perspektywy czytało się chyba najlepiej.
Ostatecznie nawet morał wybrzmiał dość podobnie. Zakończenie jest do bólu wholesome, i nie mogłam powstrzymać wciskającego się na usta uśmiechu.

Więc, po tych wszystkich słowach które tutaj napisałam - czy polecam "Watch us rise"?
Tak.
Tak, bo nie ma książki bez błędów.
Tak, bo nie ma rewolucji bez błędów.
Tak, bo ostatecznie we love some powerful warrior girls in our lives.